Andrzej Sapkowski
KREW ELFÓW. TOM PIERWSZY SAGI O WIEDŹMINIE
Ale dziecko to przed chwilą nie było zwykłym dzieckiem.
Nie miała czasu zastanawiać się nad dziwnym zdarzeniem. Usłyszała zgrzyt okutych żelazem drzwi dobiegający z ciemnej czeluści korytarza, ziejącej za poobijanym portalem. Zsunęła z ramion futrzaną pelerynę, zdjęła lisią czapkę, szybkim ruchem głowy rozrzuciła włosy – swoją dumę i swój znak rozpoznawczy – długie, połykujące złotem, puszyste pukle o kolorze świeżego kasztanu.
Ciri westchnęła z podziwu. Triss uśmiechęła się, rada z efektu. Piękne, długie i rozpuszczone włosy były rzadkością, wyznacznikiem pozycji, statusu, znakiem kobiety wolnej, pani samej siebie. Znakiem kobiety niezwykłej – bo „zwykłe” panny nosiły warkocze, „zwykłe” mężatki ukrywały włosy pod czepcami lub zawiciami. Panie wyssokiego rodu, wliczając królowe, trefiły włosy i układały je. Wojowniczki strzygły się krótko. Tylko druidki i dziejki – i nierządnice – obnosiły się z naturalnymi wami, by podkreślić niezależność i swobodę.
Wiedźmini zjawili się jak zwykle niespodziewanie, jak zwykle bezszelestnie, jak zwykle nie wiadomo skąd. Stanęli przed nią, wysocy, smukli, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z ciężarem ciała przełożonym na lewą nogę, w pozycji, z której, jak wiedziała, mogli zaatakować w ułamku sekundy. Ciri stanęła obok nich, w identycznej pozycji. W swym karykaturalnym ubranku wygladałą przezabawnie.
– Witamy w Kaer Morhen, Triss.
– Witaj, Geralt.
Zmienił się. Sprawiał wrażenie, jakby się postarzał. Triss wiedziała, że to biologicznie niemożliwe – wiedźmini starzeli się, owszem, ale w tempie zbyt wolnym, by zwykły śmiertelnik lub czarodziejka tak młoda jak ona mogli zauważyć zmiany. Ale wystarczyło jednego spojrzenia, by pojąć, że mutacja mogła powstrzymywać fizyczny proces starzenia. Psychicznego nie mogła. Posieczona zmarszczkami twarz Geralta była tego najlepszym dowodem. Triss z uczuciem głębokiej przykrości oderwała wzrok od oczu białowłosego wiedźmina. Oczu, które ewidentnie widziały zbyt wiele. Poza tym nie dostrzegła w tych oczach nic z tego, na co liczyła.
– Witaj – powtórzył. – Cieszymy się, że zechciałaś przyjechać.
Obok Geralta stał Eskel, podobny do Wilka jak brat, jeśli nie liczyć koloru włosów i długiej blizny zniekształcającej policzek. I najmłodszy z wiedźminów z Kaer Morhen, Lambert, jak zwykle z nieładnym, kpiącym grymana na twarzy. Vesemira nie było.
– Witamy i prosimy do środka – powiedział Eskel. Zimno, a duje, jakby się ktoś powiesił. Ciri, a ty dokąd? Ciebie nie dotyczy to zaproszenie. Słońce jeszcze wysoko, chociaż go nie widać. Można jeszcze trenować.
– Ejże – potrząsnęła włosami czarodziejka. – Staniała, widzę, grzeczność w Wiedźmińskim Siedliszczu. Ciri powitałą mnie tu jako pierwsza, przyprowadziła do wartowni,winna mi towarzyszyć…
– Ona się tu szkoli, Merigold – skrzywił się Lambert w parodii uśmiechu. Zawsze ją tak nazywał: „Merigold”, bez tytułu, bez imienia. Triss nienawidziła tego. – Jest ucziem, nie majordomusem. Witanie gości, nawet tak miłychjak ty, nie należy do jej obowiązków. Idziemy, Ciri.
– Triss wzruszyła lekko ramionami, udając, że nie widzi zakłopotanych spojrzeń Geralta i Eskela. Zmilczała. Nie chciała wprowadzać ich w jeszcze większe zakłopotanie. A nade wszystko nie chciała, by zorientowali się, jak bardzo interesujeuje i fascynuje ją dziewczynka.
– Odprowadzę twojego konia – zaofiarował się Getalt, sięgając po wodze. Triss ukradkiem przesunęła rękę i dłonie ich złączyły się. Oczy też.
– Pójdę z tobą – powiedziała swobodnie. – Mam w jukach kilka drobiazgów, które będą mi potrżebne.
– Dostarczyłaś mi nie tak dawno trochę przykrych wrażeń – mruknął zaraz po tym, jak weszli do stajni. – Na własne oczy oglądałem twój imponujący nagrobek. Obelisk upamiętniający twą bohaterską śmierć w bitwie o Sodden. Dopiero niedawno doszły mnie wieści, że to była pomyłka. Nie mogę pojąć, jak można było cię z kimś pomylić, Triss.